Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niestety — westchnął zakłopotany widocznie zachowaniem się starego Grodzieńskiego, który usiłował zmusić go do przyjęcia honorarjum — wszystko to, narazie przynajmniej, jest prowizoryczne... Nie, dziękuję Panu — stanowczo odmawiam — rzekł, zabierając się do wyjścia — Z zasady wogóle nie zajmuję się leczeniem; zrobiłem tylko wyjątek dla narzeczonej przyjaciela.
— W takim razie doprawdy nie wiem, jak się mam Panu odwdzięczyć — mówił zażenowany zkolei ojciec Halszki.
— Drobnostka, kochany Panie. Proszę tylko teraz koniecznie wywieźć córkę na parę tygodni stąd na wieś, i to możliwie daleko — może gdzieś w nasze góry. Chodzi o to, by narazie przedzielić ją jak największą przestrzenią od tego miasta.
— Jutro wyjeżdżamy.
— All, right! Tak będzie najlepiej. A ty, mój kochany Jerzyku, zostaniesz przez cały ten czas tutaj ze mną.
Nie pomogły protesty Halszki i biorącej zawsze jej stronę matki. Jeszcze tegoż wieczora, ulegając woli Andrzeja, pożegnałem się z nią na czas dłuższy.
— Musisz zaraz iść ze mną — zaopinjował stanowczo, wyciągając mnie za sobą niemal gwałtem z domu Grodzieńskich. — Mam z tobą do omówienia wiele spraw pierwszorzędnej wagi.
Wkrótce potem siedzieliśmy już obaj w jego zacisznej pracowni, wpatrując się zamyśleni w żar płonącego kominka. W pewnej chwili Andrzej oderwał oczy od ognia i skierował je na mnie.