Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odrzuconych od oblicza Boga! W pokorze Ci się ścielem do stóp, Tobie jeno służyć chcemy, Dawco rozkoszy i szałów krwi! Otośmy przyszli do podnóża Twego tronu, by hołd Ci złożyć od wieków należny i adorację dzieci tej ziemi... Hosanna, Nadolny Panie! Hosanna, Hosanna!...
I zakołysała się rzesza morzem głów pochylonych w znak hołdu i falą grzbietów nagich, zgiętych w znak poddaństwa.
Na obliczu Szatana zagrał uśmiech — dziwny uśmiech nasyconej dumy i grymas złowieszczej radości. Powstał z siedliszcza olbrzymi, nieprzenikniony i skinął wężowym posochem. Wtedy dwu braci przybranych w koźle skóry i djabelskie poroża zaczęło prowadzić ku tronowi skalistem wydrożem jakąś kobietę. Szła szybko, śnieżnobiała w swej nagości, w płaszczu złotolitym włosów, spadającym do stóp małych, niemal dziecięcych. A gdy już po raz trzeci okrążała stożek, wstępując ku górze, poznałem Kamę. Wlepiła zachwycone oczy w Bafometa i szła zapatrzona weń jak lunatyczka. Dotarłszy do podnóża tronu, zatrzymała się pokorna i drżąca... Wtedy z paszczy potwora wyszedł dźwięk podobny do chichotu i zabrzmiał rozkaz:
— Oddaj należny pocałunek Panu twemu!
I z obrzydzeniem spostrzegłem, jak dotknęła ustami jego lewej nogi i ręki.
— Hi, hi, hi! Hi, hi, hi! — rechotała ludzka czereda z dołu — Czyń swą powinność, młoda czarownico! Pozdrów Pana swego, jak na cię przystało!
Kozioł obrócił się do niej tyłem i podniósł kitę ogona.