Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie odpowiedziała już. Ciałem jej wstrząsały dreszcze, na policzki wystąpił hektyczny rumieniec, spieczone gorączką usta mamrotały coś niewyraźnie. Nachyliłem się nad nią i zdołałem jeszcze uchwycić, ostatnie, szeptem wymówione słowa:
— Płot — nie płot,
Wieś — nie wieś,
A ty biesie nieś!....
Głowa jej opadła wstecz, bujne, rude włosy zmieszały się z białemi kędziorami runa i, rozrzuciwszy się bezładnie wpoprzek futra, zasnęła.
Równocześnie niemal i ja straciłem resztki świadomości. Świat mi zawirował przed oczyma w zawrotnej sarabandzie i z rozkrzyżowanemi rękoma obsunąłem się jak martwy obok Kamy. Przyszła noc czarna, bezwzględna i zarzuciła płachtę cieni nie do przebicia...

Z martwoty snu obudził mię jęk wichru. Leciałem gdzieś w przestworzach mroku, popychany nieznaną mocą w nieznaną stronę. Pode mną gięły się w poświstach orkanu jakieś drzewa, obok mnie prześmigały z chichotem jakieś kształty. Po pewnym czasie lot mój zniżył się i wszedł między ściany parowu. Czyjeś skrzydło szerokie, puszyste musnęło mię w przegonie i poszybowało dalej. Nad uchem zabrzmiały mi głosy śmieszne, napół zwierzęce i odbite od stoczni wąwozu zgłuchły gdzieś po manowcach...
Nagle chmury na niebie rozsunęły się i przez szczelinę bluznęło światło księżyca, obrzucając zie-