Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Prowadź, Kamo!
I poszliśmy w mgłę polną ścieżyną. Przepojony wilgocią grunt oślizgiwał się pod nogami i przywierał do trzewików. Co krok chlupotały przedwiosenne bajury, powleczone delikatnym jak przędza pajęcza skrzepem. Po miedzach dumały szkielety zeszłorocznych ostów — żebracze resztki jesieni. Raz, na jakimś wydmuchu przesunął się wyolbrzymiony mgłą kontur konia orzącego przy pługu i rozwiał się w mrace...
Po lewej, nad brzegiem urwiska zamajaczył dom — chata.
— Jesteśmy na miejscu.
Podeszliśmy gliniastem wydrożem pod próg. Było cicho i samotnie. Ze zbutwiałego okapu sączyły się łzy szronu, uderzały w szyby okienek nagie pręty leszczyny.
Kama pchnęła przed siebie drzwi. Weszliśmy przez sień do izby na prawo. Była nieduża. kwadratowa, czysto wybielona. Jakiś stół, ława, dwa zydle i łóżko. We wnęce przy drzwiach, między ścianami mały, zgrabny Athanor — przedziwna minjatura tego, który ma Wierusz.
W porozstawianych na płycie tyglach i retortach gotowało się; bulgotał war, pieniły się zielonym szumem dekokty, wybiegał przez brzegi naczyń kipiątek; w środku na kracie paleniska dymił parami brzuchaty sagan.
Kama, zrzuciwszy futrzaną świtkę, ubrała się w szeroki, biały fartuch.
— Musisz mi pomagać, Jur — obiecałeś.
— Tak ci w tem do twarzy — odpowiedziałem, wodząc za nią zachwyconemi oczyma. — Wyglą-