Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Rzecz ciekawa. Zastanawiałem się nieraz już nad celem tych pseudoprzypadkowych spotkań i nie mogę go zrozumieć.
— Przyszłość okaże. Jestem starszy od pana, doświadczeńszy — mogę mu się na coś w życiu przydać.
— Ma pan słuszność — przyznałem z pokorą w głosie — Czuję, że mi wiele, bardzo wiele niedostaje i że tu, u pana znajdę to, czego brak w życiu odczuwam. Jakiś głos wewnętrzny mówi mi w tej chwili, że dzięki panu pozbędę się tej czczości duchowej i pustki, jaka od czasu do czasu rozwiera się przede mną w godzinie samotnych rozmyślań. Pan mi nie odmówi swej pomocy w razie potrzeby, nieprawdaż?
Położył mi łagodnie rękę na ramieniu i rzekł poprostu:
— Bądźmy przyjaciółmi, Jerzy!
Wzruszony wstałem i uścisnąłem wyciągniętą ku mnie dłoń:
— Dziękuję.
— Przypadek wogóle nie istnieje — mówił, siadając na krześle naprzeciw dużego ściennego zwierciadła — Nigdy nie można z góry wydawać sądu o bezcelowości pewnych zdarzeń. Kto wie, czy nasza znajomość nie jest potrzebną w równej mierze dla nas obu?
— Czemże ja mogę przysłużyć się panu? — zapytałem zdziwiony.
— Choćby tem, że pozwoli mi pan rozciągnąć nad sobą rodzaj duchowej opieki.
Nagle urwał, wpatrując się w lustro naprzeciw. Skierowałem oczy w tę stronę i mimowoli wydałem okrzyk zdumienia... Z ram zwierciadła wychylała