Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wicher miłosnego szału, który w tę noc miotał nami w pożodze krwi i zapamiętania, przepalił mi ciało i spopielił duszę. I dziś jestem jak wygasły krater wulkanu...
O Jastroniu i Andrzeju nie mówiliśmy wcale. Nie wspominała o nich ani razu w ciągu krótkiej, upalnej nocy. Usta jej pełne, soczyste jak winograd nabrzmiały treścią jesieni, miały dla mnie tylko pieszczotę — nie wyszło z nich ani jedno słowo wyrzutu lub skargi...
Gdy nad ranem, wyczerpany rozkoszą i bezsennością leniwym krokiem, przechadzałem się po pokoju, wzrok mój padł na woskową figurkę umieszczoną pod szklanym kloszem na kominku. Coś mię zastanowiło w twarzyczce kukły, zresztą śmiesznej i karykaturalnej — jakiś rys skądś mi znany. Korzystając z chwilowej nieuwagi Kamy, która rozczesywała w lustrze swe bujne, rude warkocze, podniosłem klosz i wyjąłem figurkę. Wtedy spostrzegłem, że wyobraża kobietę i że głowę jej zdobią jasne, popielato-blond włosy. Z dreszczem nieokreślonej trwogi poznałem je po barwie i ciepłym, metalicznym odcieniu; były to włosy Halszki Grodzieńskiej...
Bez namysłu schowałem kukłę do wewnętrznej kieszeni żakietu... W parę minut później pożegnaliśmy się...
Zamyślony zeszedłem w dół schodami. U wyjścia odwróciłem się, by przekonać się, że i tym razem zaszła szczególna metamorfoza miejsca. Byłyżby fikcją mego chorego mózgu te schody, obite czerwonym kobiercem i ten koryncki krużganek?...
Byłażby nią i moja demoniczna kochanka?...