Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc czego właściwie u kaduka pan chce ode mnie? — zagadnął już spokojniej.
— Chciałbym z tobą trochę pogawędzić.
— Nie mam czasu — odburknął.
— Jeśli nie masz czasu dla mnie teraz, to znajdziesz go więcej jutro pod kluczem przy ulicy Stromej. Hm... No, jakże? Będziesz ze mną teraz rozmawiał, czy też wolisz rozmyślać za kratami?
— O co panu chodzi? — zapytał z rezygnacją.
— Zaczniemy od paru koniecznych informacyj. Czy znasz nazwisko człowieka, którego miesiąc temu udusiłeś na moście św. Florjana?
Jastroń popatrzył na mnie zaskoczony pytaniem.
— Tak. Dowiedziałem się z gazet; nazywa się baron de Castro. Ale skąd u djabła pan się domyślił tego, że nie wiedziałem, kogo morduję? Bo Bóg mi świadkiem — dodał, podnosząc uroczyście dwa palce do góry — że wtedy nie wiedziałem.
— Wiem o tem i wierzę ci na słowo. Tylko w takim razie wytłumacz mi, dlaczego właściwie rzuciłeś się na tego człowieka?
— Nie wiem — odparł bezradnie — Nie wiem... Coś mnie pędziło o tej godzinie na most i kazało usunąć z mej drogi pierwszego napotkanego tam człowieka. To wszystko, co wiem o tej sprawie. Właściwie czuję się niewinnym.
— No, no — zobaczymy. Pomogę ci przypomnieć sobie pewne rzeczy, które twój czyn poprzedziły. Chyba musisz to jeszcze pamiętać, skąd wypadłeś na tę nocną wycieczkę, co?