Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ma knotami, w lewej laskę wędrowca z węzłami trzech sęków...
W pewnej chwili „przewodnik“ odłączył się od Andrzeja i, podniósłszy w górę latarkę, zaczął zmierzać ku wyjściu. Ubrałem się i wyszedłem za nim.
Było już ciemno. Wczesny, jesienny zmrok zalegał ulice. Starzec uniesiony parę cali nad ziemią płynął przede mną w powietrzu. Miałem wrażenie, że prócz mnie nikt go nie widzi; mijający nas w drodze przechodnie nie zwracali nań uwagi. Parę razy przesiąkł jak mgła przez pnie drzew w alei lipowej...
Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się na moście. Uczułem mimowolny dreszcz grozy. Od czasu śmierci barona de Castro unikałem tego miejsca, przechodząc wrazie potrzeby na drugą stronę Druczy innym mostem poniżej, koło urzędu celnego.
Przebywszy szczęśliwie fatalne przejście, skręciliśmy w stronę zadruczańskich bulwarów. Tu było prawie pusto. Gdzieniegdzie tylko zabłąkał się spóźniony furgon żołnierski w drodze od podmiejskich koszar lub przeszedł chwiejnym krokiem pijany włóczęga. Światła budek strażniczych, rozrzucone tu i ówdzie po brzegu stromym i skalistym, drgały na fali iglicami lśnień w barwach rubinu i szmaragdu. Jakiś rybak, powracający na łódce, z wieczornego połowu, nucił smętną piosenkę w takt miarowy pluskającego wiosła...
Przewodnik szedł dalej. Skończyły się bulwary, opustoszała droga, przestały snuć się refleksy świateł na wodzie. Posuwaliśmy się ścieżką zgłuszoną na poły kępami ostu i burzanów. W pewnem miejscu ścieżka skończyła się i przeszła w ubity twardo tok,