Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i zaczęło się potwornie rozrastać. Z łona wywiązał się fluidyczny sznur-pępowina i wąskim smoczkiem sięgnął ku piersiom śpiącego. I oto w miarę jak jaszczurka prawem szczególnej absorpcji zajmowała sobą coraz to większą powierzchnię ciała Kamy, zewłok człowieka na tapczanie zdradzał coraz wyraźniejsze objawy życia. Zapadłe policzki zabarwiły się koralem krwi, znikła martwota członków i klatka piersiowa zaczęła wykonywać miarowe ruchy... Nagle, gdy już salamandra wchłonęła w siebie całą postać Kamy i zajęła niepodzielnie jej miejsce wśród skrętów ognia, śpiący obudził się...
W tejże chwili zgasły płomienie i wizja potwornej jaszczurki, a przebudzony, otworzywszy zdumiałe oczy, zerwał się z barłogu i, nie zwracając uwagi na nas, wypadł jak opętany przez czeluść otworu w głąb galerji.
— Za nim! — krzyknął Wierusz, zrzucając płaszcz maga na dogasający już ołtarz — Za nim! Nie mamy ani chwili czasu do stracenia!
I obaj wybiegliśmy z kagankami w korytarze podziemia...
Pościg trwał długo, gdyż Jastroń obrał drogę dalszą, docierającą chodnikami aż do domów rybackich nad brzegiem, w dolnej części miasta. Wkońcu zaświtał przed nami wylot sieni. Stąd pędziliśmy już na powierzchni ziemi. Jastroń wyprzedził nas spory kawał i wciąż mieliśmy go przed sobą w znacznej odległości. Tak minęliśmy nadbrzeżne zaułki i skręciliśmy w uliczkę św. Florjana. Jastroń zmierzał w stronę mostu...