Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Michael, Gabriel, Rafael, Anael!
Odłożył kadzielnicę i rozpuszczoną na płyn minją z węglem zakreślił na ziemi szerokie, czerwone koło. Na jego obwodzie w czterech punktach, odpowiadających stronom świata, pojawiły się wizerunki: nietoperza z napisem: Berkaial, czaszki ludzkiej z dewizą: Amasarac, wolich rogów z tajemniczym wyrazem Asaradec i kociej głowy w znaku Akibeec. Potem wpisał w koło kabalistyczny trójkąt, w którego wierzchołku umieścił wysoki, miedziany trójnóg z naczyniem kształtu wazy. Naprzeciw, w środku koła stanął ołtarz z muszlą na kadzidła.
— Przygotowania skończone — rzekł, wstępując w obręb koła. — Stań tu za mną po prawej stronie i cokolwiek ujrzysz, nie ruszaj się z miejsca! Nie wolno ci wychodzić ani na krok poza obwód czarokręgu! Gdybyś z jakiegokolwiek powodu to uczynił, nie ręczę za następstwa.
— Zastosuję się do twej rady — odpowiedziałem, zajmując wskazane mi miejsce u dolnego węgła trójkąta.
Na chwilę zapadło milczenie. Wierusz stał nieruchomo w środku rozstępu między ołtarzem a trójnogiem i, wyciągnąwszy poziomo ręce, z przymknietemi oczyma, trwał w skupieniu modlitwy. Przyćmione światło lamp u stropu padało na twarz jego wychudłą, ascetyczną, ześlizgiwało się po kamieniach pektorału, grało na siedmiu metalach magicznego heksagramu. A tam, w półcieniu niszy, na drewnianej pryczy rysował się sztywny kształt człowieka — dziwny kształt — zagadka....
Wtem Andrzej ocknął się. Zanurzył rękę strojną w sygnet z ametystu w skórzany worek