Strona:Stefan Grabiński - Przypowieść o krecie tunelowym (1926).djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wicznym skalny wyskok, wdarł się na poziom szczeliny, zanurzył w jej gardziel i zawaliwszy otwór potężnym blokiem, zniknął w głębinach cieśni.
Gdy w parę sekund potem pogoń dotarła do tego miejsca, zbieg szczezł już bez śladu. Nikt ani się nie domyślał, że zapadł w skałach za załomem.
— Naprzód! Naprzód! — zachęcał swych ludzi inspektor. — Wyprzedził was widocznie o spory kawał. Gdzieżby się podział? Pewnie pognał gdzieś ku wylotowi lub przyczaił się w cieniu.
— Możeby tak wsiąść na maszynę i przepatrzyć cały ten tunel dokładnie z pochodniami? — poradził któryś. — Poco trudzić się niepotrzebnie? Człowiek — nie szpilka; nie zgubi się i w ziemię nie zapadnie. Już my go wytropimy prędzej lub później.
— Przednia myśl! — przyznał mu rację zwierzchnik.
I wsiedli na maszynę rzęsiście oświetloną blaskami pochodni...
Lecz nie wytropili Florka. Ani dnia tego, ani w dni następne — nigdy. Przepadł bez śladu, jak kamień w wodzie, jak dźwięk, co się rozwiał w przestrzeni...

Tylko po górach krążą od owego czasu gawędy, że ilekroć Ziemia-matka przechodzić ma jakieś silne wstrząśnienia a ludzkość wstępuje w nowe koleiny, pojawiają się w skalnych rozpadlinach, w głuchych parowach i śródgórskich zaułkach niby sprzeciw bezsilny, niby daremna przestroga starcy-dziwotwory, pół-zwierze a pół-ludzie, ogromni, niemi ślepcy. I zowią starców owych odmieńcami jaskini...