Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krotnie nad morze, brał zimne kąpiele, zaczął wieść życie hulaszcze.
Jakoś po czasie zdawało się, że wszystko przeszło. Uporczywy obraz uchylonych w perspektywie drzwi powoli zatarł się, wypłowiał, jakby przygasł, wkońcu rozwiał się.
I byłby Odonicz ze siebie zupełnie zadowolony, gdyby nie pewne objawy, które wyłoniły się w parę miesięcy po ustąpieniu tamtej zmory.
A przyszło tak jakoś nagle, niespodzianie, na miejscu publicznem, na ulicy...
Właśnie był u wylotu Świętojańskiej i zbliżał się do punktu skrzyżowania jej z Polną, gdy wtem na samym rogu, niemal u węgła ostatniej kamienicy zdjął go znienacka piekielny strach. Wypadł skądś z zaułka i zelaznemi szponami chwycił za krtań.
— Nie pójdziesz dalej kochanku! Ani kroku dalej!
Odonicz zamierzał początkowo skręcić wprost na Polną w miejscu, gdzie kończyła się wspomniana kamienica, której okna spoglądały „podwójnym frontem“ na obie ulice — gdy uczuł w sobie ten sprzeciw. Niewiadomo dlaczego, nagle wydał mu się kąt przecięcia ulic za silny jak na jego „nerwy“: po prostu zaistniała gwałtowna obawa, że tam „za załomem“, „na zakręcie“ można spotkać się z „niespodzianką“.
Narożny dom, który należało okrążyć pod kątem niemal prostym, by skręcić na Polną, chro-