Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Naraz coś pod nogami zagruchotało głuchym, dudniącym odzewem: szedłem przez most. Ten łoskot samotny wśród bezdennej ciszy świata był tak straszny, że zwinąłem się w opętańczej trwodze i zatkawszy uszy, zacząłem biec, by dłużej nie słyszeć. Nie mogłem znieść tego dudnienia; przypominało coś okropnego, było aż nadto dobrze znane choć nieokreślone miejscem ni czasem.
Przebiegłem most, zapuszczając się w aleję topól.
Powiewały majestatycznie gibkimi wierzchołami, podając jedna drugiej wiatrową gawędę. Szeptały podrzutem gałęzi, sepleniły liści potrząsem. Po szczytach bajka szła, okropna baśń północy, ze szumów drzew zrodzona.
Chwiejąc się na nogach, wybrnąłem z alei i stanąłem u wylotu. Noc znikła, zgasło upiorne światło miesięczne, pozapadały się łapczywe cienie: byłem pod zamkiem koło stawiska w ciepłe, słoneczne popołudnie.
Przetarłem oczy, niepewny, czy śnię, czy marzę i puściłem się wzdłuż murów. Zamek z tej strony przedstawiał się stosunkowo najbardziej dostępnie; zresztą zewsząd broniły go spadziste, kolczugą najeżone mury. Z gościńcem łączył go most zwodzony, który na noc cofano na bastjony. Tylko stąd od południa przerwany mur ustępował miejsca wspierającej się o bok grodziska połogiej ścianie.
Więc chyba tędy mógł morderca dosięgnąć