Strona:Stefan Grabiński - Engramy Szatery.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dżdżył deszcz jakby przesiany przez przetok, a ponad rzężenie wichury wybijał się od chwili do chwili ochrypły skwir zmokłych wron i kawek.
Naczelnik pomykał kroku smutny i bardziej przygnębiony niż zwykle. Wieczór ten rozkołysał w nim silniej niż kiedykolwiek falę wspomnień. Bo dnia tego pzrypadała rocznica zwinięcia stacji. Pamiętał, jak dziś, chwilę rozstania z przyjacielem. Nagle w czasie pogawędki Droń umilkł i szybko podszedł ku oknu, jakby wypatrując coś na przestrzeni. Po chwili odwrócił się i podając mu rękę na pożegnanie, rzekł krótko, zdławionym głosem:
— Bywaj zdrów, mój stary. Jutro wyjeżdżam.
— Dokąd? — zapytał zaniepokojony.
— Na kresy — gdzieś do jakiejś stanicy hulajpolskiej, gdzie djasek dobranoc mówi.
— Żartujesz?
— Gdzie tam. Rozkaz. Jutro zamykają budę. Zbędna. I uścisnąwszy go, niemal gwałtem wypchnął za próg. Stary dziwak bał się, by w obecności druha nie ryknąć płaczem i bronił się przed samym sobą.