Strona:Stefan Grabiński - Engramy Szatery.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzę zachodzącego słońca latem i wiosną, a pod burą pomgłać w porze zimowej i w schyłki jesieni siadał na tym białym szczątku przeszłości i w głębokiej zadumie palił fajeczkę. Towarzyszyły mu zawsze wiernie smutek przestrzeni i wielka cisza pól... Gdy wracał do siebie, do Zaklicza, bywało już całkiem ciemno...
Tak minął rok od czasu zamknięcia przystanka. Wędrówki ku Kniejowu przeszły w coś nieodzownego, coś, bez czego żyć nie można — stały się „drugą naturą“. Szatera czuł się chorym, ilekroć okoliczności ułożyły się tak fatalnie, że nie mógł odbyć swej wieczornej przechadzki.
Aż zaszedł fakt, który zdawał się wynagradzać go za wierność serca, spełniając w sposób wyjątkowy tęsknotę wielu dni...
Było tydzień temu, w pamiętny dzień 9 października.
Wieczorem jak zwykle, koło piątej przywdział Szatera nowy mundur, narzucił na ramiona świeżo sprawiony szynel z odznakami naczelnika i nacisnąwszy mocno czapkę służbową, ruszył ku Kniejowu. Wieczór był jak dzisiaj, ponury i smętny. Na niebie borykały się z wiatrami ołowiane chmury —