Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jał tumanami nad ludzkiem pogłowiem. Z zachrypłych od prochu krtani, ze zduszonych strachem gardzieli płynęła ciężka jak roztopiony ołów i groźna jak potępienie melodja suplikacyj: „Święty Boże, Święty mocny, Święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami!“...
W skwarze dnia upalnego, w pogodę pastwiącego się jak na ironję słońca biła z ziemi w przeczysty lazur nieb okrutna skarga — modlitwa.
Pośród łanu głów czernił się krzyż-olbrzym długą, żałobną, wyciągniętą sztywnie belką i posuwał się powoli naprzód w podrzutach barków i pleców. Gdy wyczerpani ciężarem pokutnicy walili się z nóg i omdlewali ze znużenia, w miejsce ich podsuwali się pod brzemię inni, by dźwigać je dalej w męce i katuszy. Wiatr wplątywał im się we włosy i wichrzył w nich nielitościwie, szarpał dziko krucze i płowe bugaje niewiast. Z opuszczonych nisko ku ziemi przez drętwiejące palce świec ściekały cicho duże, gorące łzy...
Pod wieczór, gdy już rozpaliło się na niebie pokrwawię zachodu a z pod uznojonej ziemi zdały się iść w bezmiary przestrzeni strzeliste akty bólu i rozpaczy, zatrzymała się procesja przed jedną ze studzien. Tu w blaskach konającego słońca pochylała się nad marmurową konchą wodotrysku słodka postać Madonny. Ostatnie rzuty promieni całowały koralową pieszczotą stopy Przedziwnej, spływając po fałdach Jej szaty na lśniącą mirjadem migotów gładź wody. Z przepełnionej po brzegi muszli przelewał się z szelestem zatruty