Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

biał mię i czułem, że towarzystwo moje nigdy mu nie ciążyło. Dopiero wczoraj, t. j. w miesiąc niespełna po straszliwym zgonie Amelji, odważyłem się na ten krok, pchany ku temu niezwykłemu człowiekowi jakimś tajemnym nakazem.
Zastałem go w małym, szarym domku u wylotu podmiejskiej ulicy, opartego łokciami o parapet otwartego okna i zapatrzonego przed siebie. Był tak głęboko zamyślony, że nie zauważył mej obecności w pokoju. Dopiero gdy dotknąłem jego ramienia, ocknął się, z zadumy i żywo obrócił się ku mnie.
— Co za niespodzianka! — rzekł, serdecznie ściskając mi rękę. — Myślałem już, że zapomniałeś o mnie zupełnie.
— Nie chciałem tylko być natrętnym. Wiem, że nie lubisz zbyt częstych odwiedzin.
— To prawda, lecz ty jesteś w mym domu zawsze mile widzianym gościem.
— Dziękuję ci. Prawdę mówiąc, sprowadza mię interes.
— Proszę — o co idzie? — zapytał, skierowując na mnie spojrzenie swych szarych, wyrazistych oczu.
— O nic konkretnego. Szukam u ciebie pewnego rodzaju wsparcia moralnego i pewnych wyjaśnień specjalnej, trochę nieuchwytnej natury. Jestem, uważasz, od dłuższego już czasu, powiedzmy od dwóch lat, jakby wyważony z zawiasów; potrzebuję twojej rady i pragnę poznać twój pogląd na zajmującą mnie obecnie sprawę. Może potrafisz rozwikłać, lub przynajmniej rozjaśnić