Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kowano, jak kto umiał i na co kogo stało. Były sztychy otwarte i maskowane, wypady wprost i okrężne, z poza opłotków, drogą objazdową. Nie brakło i paru ordynarnych napaści, nie obyło się i bez kilku większych i mniejszych podłostek.
Kiedy mimo rodzimych tłumików nazwisko Wrześmiana zaczęło przedostawać się poza rubieże kraju i grono zwolenników i szczerych przyjaciół czyniło starania, by wprowadzić jego dramat na sceny zagraniczne, odezwały się głosy „odradzające“; troskliwi o „prestige“ polskiego dramatu ziomkowie usiłowali rękami i nogami nie dopuścić do realizacji scenicznej utworu, który zbyt odchylał się od swojskiego szablonu i nie otrzymał przepustki na eksport w literackiej komorze celnej.
Najzabawniejszą była nieporadność ataków. Ponieważ żaden z tych panów nie mógł zaczepić ideowych podstaw twórczości Wrześmiana, ile że żaden z nich nie posiadał wystarczającej kompetencji, przeto unikano starannie dyskusji na temat filozoficznych i psychologicznych jego założeń, czepiając się kurczowo zewnętrzności i błahostek. O tem, co nowego, co oryginalnego wnosił ze sobą Wrześmian do poezji i sztuki, nie mówiło się wcale, lub, jeśli się mówiło, to z lekceważeniem, powierzchownie i, co gorsza, w oświetleniu fałszywem, wykazującem zupełny brak zrozumienia. Do utworów wibrujących twórczą męką nasyconych grozą życia i zdumieniem nad jego przejawami zabierali się panowie krytycy tak sobie po gospodarsku, z zakasa-