Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Najbliższy czwartek spędzili razem już na nowem mieszkaniu w willi „Pod olchami“. Dworek był zaciszny, w odległej dzielnicy miasta, a właściwie już na przedmieściu, otulony zewsząd spławami jodeł i sosen. Stąd, z wysokości drugiego piętra ścielił się przed nimi rozległy, zimowy krajobraz. Pod wieczorną zorzę, co czerwoną łuną gorzała na horyzoncie, strzelały w niebo stężałe w mrozie ściany borów, wirowały spóźnione ptaki. Białym od śniegu szlakiem gościńca, który gubił się gdzieś tam w komyszach świerczyny, pędziły cwałem sanie; głos dzwonków rześki, srebrzysty docierał do uszu wyraźnie poprzez czyste jak kryształ, szklące się mirjadem igiełek powietrze...
Odeszli od okna.
— Zmierzcha się — rzekła cicho, podchodząc do żyrandolu. Trzeba zaświecić.
— Nie psuj nastroju! Czyż nie piękniejsza ta szara godzina rozświecana szkarłatnym blaskiem kominka? — odpowiedział i przyciągnął ją łagodnie ku sobie.
Przez chwilę trwali w rozkoszy pocałunku, zanurzeni w gęstniejącym mroku... Wtem wstrząsnął ciszą głuchy łoskot w sąsiednim pokoju. Amelja wzdrygnęła się i wydawszy nerwowy okrzyk, przywarła do jego piersi.
— Słyszałeś?
— Coś spadło w salonie. Pójdę popatrzyć.
— Nie, nie! Nie zostawiaj mnie tutaj samej w ciemnościach!
— Więc najpierw zapalę lampę.