Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rogatami, które jej symbolizowały „rzeczy większe“. Mimo całej namiętności, jaką miał dla niej, Pomian nie dał się ani razu zbrutalizować.
Nie zdołała go też odwieść od raz obranej drogi i skierować lotu ku przyziemnym wądołom. Ignorowanie jego twórczości i uporczywe przechodzenie do porządku dziennego nad jego sukcesami przyjmował z uśmiechem pobłażania. Nie kochali się przecież, tylko pożądali wzajemnie — cóż mu więc mogło zależeć na jej opinji i życzliwości? Mógł jej być tylko wdzięcznym za poczucie pełni życiowej, za wzmożenie tętna wewnętrznego, które wywołała w nim swą namiętnością. Czegoż więcej można było żądać od tej kobiety?
Niczego. Stanowczo niczego.
Nawet czasu nie zdołała mu zrabować, tego drogiego czasu, którego on, artysta umiał tak genjalnie używać. Mimo widocznych jej wysiłków w tej mierze, osoba jej nie „wypełniła“ mu sobą po brzegi „każdej chwilki“, każdej sekundy. Pozostał sobą i nie pozwolił na niebezpieczną osmozę: nie przesiąkło weń nic z jej pośledniejszej jaźni. Czuła to i bolało to dotkliwie jej kobiecą próżność. Z drugiej strony pociąg fizyczny do kochanka i niechęć do zawiązywania nowej znajomości wstrzymywały ją narazie od gwałtowniejszej reakcji. Lecz sytuacja zaostrzała się z tygodnia na tydzień i starcie stawało się nieuchronne. Aż w któryś z ostatnich dni sierpnia przyszło do wyładowania.
Pomian był dnia tego w wyśmienitym humorze. Jego ostatnią powieść przyjęła krytyka nader życzliwie