Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przed bramą domu, na ulicy było krótkie i zimne. Amelja nie ponowiła zaproszenia na sobotę. I jemu nie spieszno było do najbliższej wizyty. Scena w cyrku pozostawiła osad niesmaku wrogi ponownemu zbliżeniu. Zbyt prędko odkryła przed nim instynkta tygrysicy. Mogły one pociągać w nim samca, lecz mogły i odpychać jego wysokie człowieczeństwo.
Ostatecznie nie poszedł tam w sobotę...
W dwa dni potem otrzymał bilecik pełen wymówek i dąsów.
— Poczekaj jeszcze trochę! — pomyślał po przeczytaniu. — Odrobina cierpliwości nie zaszkodzi.
I, zamiast w środę, poszedł na Lipową w piątek, wybierając umyślnie jeden z dni, w którym rzekomo przyjmowała gości oficjalnie.
Musiał dzwonić parę razy, zanim mu otworzono. Wogóle miało się wrażenie, że tego popołudnia goście nie byli tu mile widziani i że tylko dla niego zrobiono wyjątek. Byłby przysiągł na to, że przed wpuszczeniem go do wnętrza był obserwowany przez czyjeś oko, które wyglądało przez oszklony wyzior umieszczony w drzwiach nad skrzynką na listy. Zdawało mu się też, że słyszał stłumione szepty w korytarzu.
Gdy wszedł do wnętrza, ze zdziwieniem spotkał się w progu z Amelją. Sama pani raczyła mu otworzyć; był to fakt w tym „comme il faut“ domu niezwykły. Pomian nie omieszkał wyrazić swego zdumienia.
— Justynka dziś chora — musiałam ją wyręczyć —