Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szy ciało w górę do poziomu brzucha, zręcznym półobrotem w lewo siadała na żelaznym wałku huśtawki. Jej mała, złotowłosa główka pochylała się wdół, ku widowni, a ręka, podniesiona ku uśmiechniętym ustom posyłała tłumom pocałunki. Odpowiadano jej za każdym razem frenetycznemi okrzykami i burzą oklasków...
Lecz karkołomne ewolucje widocznie zmęczyły ją: po trzykrotnem odbyciu w powietrzu niebezpiecznej wędrówki znać było po niej silne wyczerpanie; uśmiechnęła się wprawdzie ku oklaskującej ją publice, lecz był to uśmiech wymuszony. Oparła znużoną głowę o jeden ze sznurów reku, przytrzymując go równocześnie ręką dla dodania pewności tej ruchomej podporze. Pomianowi zrobiło się nieswojo. Nie mógł patrzeć na to bezmyślne igranie z życiem; czuł dla tej bladej dziewczyny zawieszonej tam pod stropem cyrku na wysokości kilku piąter i litość i gniew i pogardę. Gdyby to od niego zależało, kazałby jej natychmiast opuścić się wdół na arenę po sznurze ochronnym wahającym się tak ponętnie w zasięgu jej ramienia.
Lecz dyrektor cyrku, p. Gamastoni w czerwonym, dżokejskim fraku śledzący każdy jej ruch tam z dołu, przy rozpostartych sieciach nie chciał zawieść nadziei p. t. Publiczności, która na podstawie programu spodziewała się powtórzenia karkołomnej sztuki po raz czwarty.
— Encore une fois! — zachęcał z dołu ze słodkawo-groźnym uśmiechem cyrkowego tyrana — Encore une fois, mademoiselle Esmeralda!...