Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszystko było „po staremu“. Twarze przechodniów obojętne przesuwały się przed jego spojrzeniem leniwo i szaro jak codzienność.
— Rzecz niepojęta! — myślał, skręcając koło kościoła św. Elżbiety na Klasztorną. — Więc się tutaj nic nie stało? Ludzie tacy jacyś spokojni, jakgdyby nigdy nic. A możeby tak kogoś zagadnąć w oględny sposób?
Tu opadło go uczucie nagłego zawstydzenia.
— Nie wypada — mogą wyśmiać. Może rzeczywiście nic tu szczególnego nie zaszło; może owa „obcość“ jaką tutaj odczuwam, jest czemś chwilowem, czemś, co tkwi tylko we mnie? Należy być ostrożnym.
Dopiero teraz poczuł silny głód. Miał wrażenie, że od 24 godzin nic nie jadł. Spojrzał na zegar wieżowy. Dochodziła szósta. Było jeszcze bardzo rano.
— Restauracje z pewnością jeszcze zamknięte — wyciągnął nieprzyjemny dla siebie wniosek. — Szkoda, że nie zjadłem śniadania na dworcu.
W tem na rogu ul. Katedralnej, po prawej spostrzegł otwarte gościnnie podwoje kawiarni Centralnej. Uśmiechnął się zadowolony i wszedł do wnętrza.
— Jedna biała cedzona! — rzucił półgłosem dyspozycję kelnerowi, zanurzając się z rozkoszą w przytulne ramiona fotelu pod oknem. Po chwili pokrzepiał się już wonnym odwarem, przeglądając równocześnie dzienniki.
— Szarzyzna — mruknął po pewnym czasie, odkładając znudzony gazetę. — Codzienność.