Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cję dziękczynną, już następnego dnia setki samolotów poleciały nad morze Północne i nad zatokę Genueńską.
Zasypywano marynarzy amerykańskich kwiatami, wznoszono gromkie okrzyki na cześć „zbawców Europy“, a warszawska rada miejska zdążyła już uchwalić w porywie wdzięczności, aby jedna z głównych ulic miasta nosiła nazwę ulicy Stanów Zjednoczonych.
Razem z radością wróciła beztroska. I znów strumienie światła słonecznego zalały wieczorem miasto-olbrzym, i znów tętniło życie bujne, pewne jutra, otrząsnąwszy się z ciężkiej zmory wojennej.
Po ulicach i parkach grzmiały orkiestry, ciągnęły krzykliwe gromady, powiewając różnobarwnemi flagami; strzelały w niebo gwiazdziste ponad światła ulic rzęsiste ognie sztuczne.
O tym jednak, który pierwszy przeczuł niebezpieczeństwo azjatyckie, otwierał na nie oczy Europy i rodaków swoich, a w chwilach zwątpienia i niebezpieczeństwa krzepił i podnosił ducha, o pośle warszawskim, Adamie Zniczu, zapomniano.
Lecz Znicz nie czuł z tego powodu żalu do kogokolwiek. Zgoła nawet nie zastanawiał się nad tem. Wystarczało mu najzupełniej przeświadczenie, że spełnił swój obowiązek.
I teraz, wracając z nadzwyczajnego posiedzenia parlamentu Europy sfederowanej, zwołanego, aby podziękować in gremio rządowi amerykań-