Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

glądającym teraz na zgromadzenie polskie nieco zdziwionemi oczami, za tak „wspaniałomyślną ich decyzję.“
A gdy i on, i obecni w sali obrad skłonili się w milczeniu kolegom swym z drugiej półkuli, obraz znikł z ekranu.
Wówczas dopiero rozwiązały się języki i salę napełniła wrzawa taka, że zagłuszyła wrzawę tłumu, zebranego przed pałacem prezydenta.
Najgłośniej perorował poseł piński.
— Więc mamy jeszcze czekać? — wołał. — Słyszeliście! Dwie eskadry amerykańskie — razem z tuzin okrętów, stojących gdzieś tam na morzu Śródziemnem i na Północnem, mają odeprzeć najazd całej Azji na Europę? To żart, panowie, i to żart bolesny. Liczyliście na pomoc Ameryki i oto ją macie! Dowiedzieliście się, co o niej sądzić, z ust samego prezydenta Stanów Zjednoczonych...
Tym razem Znicz nie odpowiadał. Myśli jego podążyły w innym kierunku. Przypomniał mu się dr. Chwostek, nakazujący nie tracić nadziei, nakazujący wierzyć.
I widział przed sobą głęboko osadzone, spokojne i pewne siebie oczy starca.
Nie, ten wzrok nie kłamał. Ten wzrok widział jasno, przewidywał przyszłość. Przed chwilą był tego dowód oczywisty. Ameryka pośpiesza z pomocą, a jeżeli pośpiesza teraz dopiero, gdy siły Europy są złamane, to z pewnością wie, że zwy-