Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pewnej zaś nocy flotylla samolotów azjatyckich o propulsorach gazowych, nie podlegających działaniu obronnych fal elektrycznych, przedarła się aż w okolice Warszawy.
Wprawdzie żaden z nich nie wrócił już do swoich, ale wieść o śmiałym raidzie rozeszła się szeroko, a wzrastając po drodze do potwornych rozmiarów, pomimo zaprzeczeń i sprostowań władz wojskowych, wywołała popłoch i przygnębienie jeszcze większe śród mieszkańców miasta-olbrzyma.
Najgorsze przeczucia ogarnęły ludność, wiara w skuteczność obrony zanikała....
Znicz załamał ręce.
Lecz oto czyjaś dłoń spoczęła na jego ramieniu.
Odwrócił się. Przed nim stał dr. Chwostek.
Surowa, poważna twarz starca spoglądała na niego z wyrazem wyrzutu.
— „Choćby — mówił słowami psalmisty — stanęły przeciwko mnie wojska, nie będzie się bało serce moje: choćby powstała przeciwko mnie bitwa, w tem ja nadzieję pokładać będę“.
— Nadzieja... — zaczął gorzko poseł.
— I wiara! — przerwał mu starzec.