Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ogromną. Prawie połowa walczących okrętów powietrznych legła na placu boju, z pozostałych zaś przy życiu ani jeden nie uniknął większych lub mniejszych uszkodzeń. To samo tyczyło się samolotów bojowych. Tam zaś w dole, gdzie wylądowały statki lazaretowe Czerwonego Krzyża, leżały śród szczątków krążowników i strąconych samolotów poszarpane lub spalone zwłoki setek marynarzy powietrznych, a drugie tyle rannych przenoszono do lazaretów.
Pomimo to w głównej kwaterze witano entuzjastycznie powracających bohaterów, a cała Europa rozbrzmiewała już radością na wieść o pierwszem zwycięstwie nad Azjatami.
Powracała beztroska. Śmiały się tłumy i oklaskiwały dźwięki marszów triumfalnych, wesoło trzepotały flagi w blaskach zachodzącego słońca, a gdy noc zapadła, tysiące rakiet strzelało w niebiosa gwiaździste.
Admirał Warski słuchał raportu swych podwładnych.
— Kto byli — spytał — ci dwaj lotnicy, których bohaterstwu zawdzięczamy strącenie „Tajfuna“?
Kapitan krążownika „Poznań“ wyprostował się i odparł z widoczną dumą w głosie:
— Lotnicy „Poznania“, admirale: porucznik Józef Bobrowski i ochotnik francuski, inżynier Juljusz Lecrane. Ten drugi jednak zginął.
Mgła smutku przesunęła się po męskiej twarzy