Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tego nie wyczytałby nikt z jego twarzy, na której malował się kamienny spokój.
— Słońce razi, skręcić ku południowi — rzekł spokojnie i opuścił pokład.
Rozległ się świst przeciągły i pierwszy pocisk przeleciał luką pomiędzy dwoma statkami polskiemi.
Odpowiedziały natychmiast krążowniki polskie i rozpoczęła się bitwa.
Około dziesięciu kilometrów dzieliło obie eskadry.
Eskadra polska, skręciwszy na rozkaz wodza ku południowi, aby uniknąć rażących prosto w oczy promieni słonecznych, rozciągnęła się wachlarzowato. Zwrócone teraz dziobami ku nieprzyjacielowi, dla niewystawienia na cel długich kadłubów, polskie okręty powietrzne raziły wroga salwami ze swych dział pneumatycznych. A choć działa strzelały bez huku i dymu, to jednak wzmagający się wciąż świst śpiewny pocisków i torped powietrznych, tudzież buczenie, jakby olbrzymiego roju pszczół, wywołane przez wstrząśnienia kadłubów statków, wreszcie trzask pękających w powietrzu granatów zwiastowały, że toczy się bój coraz zawziętszy.
Operujący na prawem skrzydle i wysunięty najbardziej ku nieprzyjacielowi, dzielny krążownik „Lwów“, rażony już kilkakrotnie przez Azjatów, buchnął kłębami dymu i płomieni, a po chwili, przechyliwszy się mocno naprzód, runął, kozioł-