Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i, wyświetliwszy na obu swych bokach jasne prostokąty z widniejącym na nich czarnym numerem, lekko oderwał się od ziemi wpobliżu rusztowania wieży policyjnej, obok której obowiązany był przelecieć dla kontroli przed umieszczoną tam służbą powietrzną, pilnującą porządku i bezpieczeństwa tego rodzaju lokomocji.
Nad lecącymi rozwinęło się w całym majestacie gwiaździste niebo nocy letniej, pod nimi zaś — sieć ulic i bulwarów olbrzymiego miasta, niemal tak jasnych, jak za dnia, tudzież wielkie plamy parków ze snującemi się śród nich gromadkami rozbawionych obywateli, czyniących z wysokości, na której znajdował się helikopter, wrażenie bardzo ruchliwych mrówek. Ale i przeważnie płaskie dachy domów nowoczesnych rozpościerały się pod lecącym samolotem wyraźnie, gdyż i tu drogi wehikułów powietrznych wytknięte były przy zbiegu ulic przez wielkie, podłużne latarnie z napisami, umieszczone na narożnikach dachów.
Bez trudności zatem, śpiesząc za innemi, samochód-helikopter Znicza dotarł do swego dachu, opuścił się nań pionowo i osiadł, jak ptak, bez żadnego wstrząśnienia na ogrodzonym balustradą tarasie.
W tej chwili od dachu oderwał się inny, nieoświetlony samolot i wzbił się w przestwór.
— Gość zapewne — rzekła Ela, spostrzegłszy pierwsza odlatującą maszynę. — Jeżeli do nas —