Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wydać rozporządzenia swoim podwładnym i zawiadomić prasę. O mnie jednak ani słówka, rozumiesz?

*

Nazajutrz, pomimo coraz groźniejszych wieści, nadchodzących ze Wschodu, i coraz większego zdenerwowania, ogarniającego miasto, wielka hala obchodowa znów zapełniła się szczelnie. Tym razem jednak nie było w niej skupienia i powagi. Gorączkowe podniecenie wycisnęło swe piętno na zebranych i objawiało się przygłuszoną wrzawą oraz nagłemi wybuchami okrzyków.
Grzmot oklasków powitał Narcyza Alfonsa Ludka, gdy stanął na estradzie. Przez chwilę stał, rozgarniając długiemi palcami lwią grzywę i spoglądając, jakby w głębokiem zamyśleniu, na oczekujące słów jego tłumy.
Zaczął wreszcie mówić.
Mówił cicho, głosem smutnym, pełnym ubolewania, szlochając niemal nad losem biednego „ludu“ Europy, zmuszonego znów do porwania za broń i przelewania potoków krwi na polach walki. Ale w miarę jak mówił, głos jego wzbierał, potężniał, jakby podniecony oburzeniem i gniewem, a zaciśnięte pięści rąk wyciągniętych znaczyły energicznemi uderzeniami w powietrze gorętsze ustępy mowy.
— A to wszystko — wołał do potakujących mu