Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziwna to była szkoła! W obszernej dolinie pomiędzy ogromnemi górami w głębinach Mongolji, gdzieś na granicy Tybetu, ujrzałem prawdziwy obóz armji lotniczej z setkami samolotów i licznemi budynkami, które nie wiem doprawdy, jak tam wystawiono i zaopatrzono w maszynerje, potrzebne do budowy i naprawy samolotów, bo góry te są tak niedostępne, że do doliny przedostać się można tylko drogą powietrzną. Tam to osiadłem i zająłem się nauką młodych Mongołów. Uczyli się bardzo pilnie, z niepojętą wprost wytrwałością, a liczba ich wciąż wzrastała. Spadali, możnaby powiedzieć, z nieba całemi dziesiątkami. Przybywały też wciąż nowe samoloty, często z pilotami europejskimi, zwabionymi, tak jak ja, chęcią poznania Azji. Niestety, wątpię, aby którykolwiek z nich wrócił kiedykolwiek z tej doliny tajemniczej!
Pracy miałem dużo, niemniej jednak pozostawało mi jeszcze nieco czasu wolnego, aby się rozejrzeć w tem środowisku zagadkowem.
Przedewszystkiem chciałem wiedzieć, komu właściwie służę. Odpowiadano mi stale: Jesteś sługą chana Dżassaktu! Dziś wszakże wątpię, aby wogóle książę ten istniał, bo nigdy nie widziałem ani osoby jego, ani stolicy. Lecz nie traciłem cierpliwości i powoli, krok za krokiem, doszedłem prawdy. Stwierdziłem niezbicie, że nie służę jednemu panu, lecz jakiejś organizacji potężnej, i że coś się tam szykuje przeciwko Europie. Bo choć