Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

poza nami i widocznie tylko przypadkowo znajdowały się przez pewien czas przed „Cidem“.
A jednak, gdyby Lecrane spojrzał był przez okienko, znajdujące się w tylnej ścianie kajuty, a zasłonięte teraz obiciem, to przekonałby się, że helikoptery azjatyckie nie były znów tak daleko od „Cida“, a co dziwniejsze, że zbliżyły się do siebie do tego stopnia, iż leciały, niemal stykając się kadłubami.
I dostrzegłby może, pomimo zmroku, błyskawicznie wykonany manewr przerzucenia z jednego na drugi lin, które pochwycone i umocowane połączyły oba statki, a następnie przesunięcia po tych statkach tkaniny połyskującej...
Minęła już druga godzina od chwili opuszczenia Scheveningen. Zmrok zapadał coraz gęstszy.
W helikopterze Lecrane‘a zapanowała urocza cisza marzeń wieczornych, kiedy to umysł ludzki, nasycony wrażeniami dnia, daje folgę wyobraźni, usta milczą, a zato myśl przemawia bez słów, stwarza epopeje bajeczne lub snuje plany na przyszłość.
Złączyły się dłonie, głowa Eli spoczęła na ramieniu narzeczonego i, zapatrzeni oboje w ciemniejący widnokrąg, ulecieli myślą w przyszłość świetlaną.
W przednim przedziale helikoptera Montluc nucił cicho jakąś piosenkę.
„Cid“ pędził jednostajnym, równym lotem wprost na wschód, i tylko lekki szum śmig i ocie-