Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jules! — zawołała Ela i pociągnęła matkę ku rozglądającemu się śród przechodniów inżynierowi.
Lecrane dojrzał je już także i, uśmiechnięty radośnie, wyciągnął ku nim ręce.
— Jedzie pani z nami? — spytał, po przywitaniu się z panią Irą. Pogoda prześliczna, ani jednej chmurki, widoki wspaniałe. Nad morzem będzie cudownie!
— Niestety! — wyręczyła Ela matkę. — Rodzice muszą być po południu na przyjęciu u prezydenta, pojedziemy więc sami.
Pani Ira przybladła. Bo w tejże chwili zdawało się jej, że znów słyszy za sobą szept ostrzegawczy:
— Pilnuj córki, oni chcą ją porwać!
Spojrzała więc za siebie i ujrzała istotnie szybko oddalającą się, skuloną postać Azjaty. Jeżeli to z jego ust padły te słowa ostrzegawcze, to dlaczegóż ucieka tak szybko?
Myśl ta nie zgasła jeszcze w jej umyśle, a już Ela spostrzegła wyraz niepokoju na twarzy matczynej.
— Co ci jest, matuchno? — spytała troskliwie.
— Oh, nic! — odparła pani Ira. — Zdawało mi się...
— Może znów to ostrzeżenie? — zawołała Ela.
— Tak jest. Obróciwszy się, ujrzałam nawet uchodzącego szybko Azjatę.
Ale już i narzeczony Eli, ująwszy obie panie pod