Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
110

się nawet na anonsowaniu. Następnego jednak wieczora stryj Michał z pewnem wahaniem i znowu jakby ze wstydem zapytał Piotra, czyby nie miał nic przeciwko temu, ażeby weszli do pokoju chłopi, którzy siedzą w kuchni. Dodał przytem mrukliwie, że ludzie ci przychodzą „na gazetkę“. Piotr, oczywiście, zgodził się bez żadnego protestu. Weszli wkrótce dwaj starsi już wiekiem rolnicy. Jeden z nich był wysoki, łysy, z sępiemi oczyma, długą, wygoloną twarzą i krótko przystrzyżonym wąsem, drugi niższy, o pospolitych rysach oblicza. Wysoki miał powierzchowność i zachowanie się jakiegoś senatora, czy wodza, oczy nieufne i przebiegłe, a nadewszystko stały w sobie i nieposzlakowany spokój. Przypatrywał się Piotrowi z zastanowieniem i badawczością, jakby go indagował oczami. Każdy szczegół jego ubrania, każde słowo i poruszenie brał wprost na spytki. Obadwaj zasiedli skromnie przy drzwiach i mówili ze starszym panem o rzeczach miejscowych. Kiedy ugwarzali o pogodzie, robotach w polu, o deszczu i wietrze, Piotr pojmował, iż to nie jest czcza gawęda „o pogodzie“, lecz rozmowa o treści najbardziej zasadniczej. Było mu nieprzyjemnie, że i on nie może być ziemiańskim człowiekiem, dla którego te właśnie sprawy, tamtejsze, okoliczne miałyby treść tak doniosłą, jak dla nich. Gdy się odezwał, ci ludzie przysłuchiwali się z życzliwością, ale traktowali wszystko, co wygłosił, w sposób pobłażliwy, prawie poklepujący po ramieniu.
Jakże mu się też podobali ci zdrowi i potężni