Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
107

mgiełeczka stała w polach i precz — precz, niby tem płótnem, o którem mówił gospodarz, przewinęła okolicę. Lasy spoczywały w mglistem zaniesieniu, ugory i nieużytki, pola i łąki zasnute były chłodnym, niebieskawym tumanem. Daleko w wiosce gęgały gęsi, lecz sama wioska ledwie — ledwie była widzialna. Jakaś stamtąd wychyliła się strzelista brzoza i czub jej tkwił ponad mgłą. Odległe w polach gruszki graniczne zdały się być jeno osadem zgęstniałego oparu. Trzej parobcy żywo orali. Jeden z nich wciąż wygwizdywał na całą dziedzinę jakieś wyrwasy tak ogniste i skoczne, że się zdały w obłąkanem upojeniu tańcować do upadłego po skibach i zagonach. Drugi głośno i ordynarnie swarzył się i procesował ze swemi końmi, wymyślając im od ostatnich. Trzeci milczał zapamiętale, jakby dla umyślnego kontrastu i na złość tamtym. Konie szły obojętnie i sprawnie w żelaznych pługach. Czarne skiby odwracały się należycie, lśniąc od ziemnej wilgoci. Szeregi wron defilowały tuż za pługami, wydziobując pędraki z takim spokojem i bezpieczeństwem, jakby były najemnikami dzierżawcy z Cierniów, zakontraktowanymi do tej czynności według wszelkich zasad umowy obustronnej. Dwaj panowie kroczyli za pługami i wronami, gawędząc szczerze i życzliwie Piotr przeciągał się i wciąż z uwagą przypatrywał wszystkiemu. Tak to wszystko było na miejscu, tak w całości dobre i potrzebne! Ta ziemia czarna, porznięta smugami, zdawała się żyć i odczuwać... Jakże było piękne i do siebie samego należne