Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
105

ani nie jest na uboczu od łożyska życia, jak — proszę o przebaczenie! — stryjaszek, lecz wchodzi do wnętrza tego obcego pieca i jak znawca, umiejący działać, z ognia, gołemi rękoma wydobywa niejeden skarb, któryby ogień bezżałosny strawił...
Stryj Michał zamilkł i jakoś dziwnie wtulił głowę w ramiona. Blademi oczyma patrzał w znajomy swój przestwór, jakby na twarz przyjaciela, u którego się szuka rady.
— Byli tu, — mówił. — Tak było dobrze i tak wesoło. Jeszcze tu nigdy tak nie było, jak Ciernie Cierniami. Wiktor mi narozpowiadał o tej ich adwokaturze... Och, Boże, Boże!...
— Co, stryjaszku?
— Jedno mię martwi.
— No?
— Jakże ich tam pewnego pięknego poranku...
— Od tego oni mają swe adwokackie głowy na karkach. Niechże też stryj śpi spokojnie!
— Powtóre...
— I powtóre nawet...
— Niby drobiazg... Nie mogłem dać Kamie nie tylko posagu, ale nawet wyprawy.
Piotr parsknął śmiechem.
— Czego się śmiejesz?
— A bo też stryj z tą swoją wyprawą! Któż to dziś w świecie tych emancypantów i emancypantek myśli o jakiejś „wyprawie“? To było dobre za czasów Klementyny z Tańskich Hofmanowej. To są dawne, ultra konserwatywne facecye.
— Dobrze — dobrze... Facecye! Ale i ja wiem