Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
236

winy w podwórku. Dawał się słyszeć odgłos życia i kroków ludzi. Wstawał do pracy ubogi stolarz w dziedzińcu. Coś mierzył, przystawiał, przyklejał. Wkrótce budziła się gruba jego żona w zdeptanych chodakach. Jakąż nienawiść Piotr powziął do tego stadła! Rzucał na ich niewinne głowy ciężkie przekleństwo!
Mocne i stałe cierpienie poczęło wysysać wszelką racyę i wszystką siłę bytowania. Piotr obejmował rękoma niejaki kształt w próżni, coś jakgdyby ów kolec spróchniały krzyża, wiszący na drzewie. Wałęsając się po izbie wśród wstającego dnia po białej nocy, powielekroć, bez wydania głosu wołał z głębi serca:
— Ojcze! Ojcze!
Za dnia nie jadł. Trochą mleka zwilżał zeschnięte wargi. Chodził po mieście, z nienawiścią myśląc, że znowu będzie noc. A gdy przychodziła okrutniejsza niż wszystko, co o jej grozie mogłoby podać ludzkie słowo, — długa, ciemna, milcząca, — począł zagłębiać się w jedyne wyjście z tego lochu męczarni. Zapragnął spoczynku śmierci tak szczerze i tak naturalnie, — wmyślał się w to, czem ona jest, tak logicznie i bez jakiegokolwiek wzruszenia, że nareszcie pociecha do jego izby zawitała. Odłączony od siebie samego, obcy sobie, istność nieznosząca życia i jego wesela, — jakgdyby po stopniach bardzo stromych wszedł zwolna na jakiś pomost. Stamtąd zobaczył piękno spokoju. Z uśmiechem rozmyślał, że miłości do Tatjany pokonać nie można, a każde jej mniemane pokonanie jest obłudą