Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
200

rowie piechoty dzielą się teraz na dwie partye. Jedna partya jest za tobą, — nieliczna, — druga jest przeciwko tobie, — bardzo liczna. O cóż chodzi? O to, żeby ta liczna zmalała, a ta nieliczna wzrosła w siłę. Musisz zrobić jakieś ustępstwo, przeprosić, cofnąć słowo. Wtedy można będzie sprawę postawić na poziomie zatargu honorowego. Rozumiesz, co mówię? Zatargu honorowego...
— Nigdy tamtego słowa nie cofnę, panie generale. Każdemu stanę po kolei na placu. Niech cały ten pułk piechoty!
— No-no, no-no! Bohater!
Piotr schylił głowę i długo milczał. Wreszcie podniósł oczy i rzekł krótko:
— Pan generał rzuca mi raz po raz to słowo „bohater“, jako przezwisko. Otóż, niech będzie, jestem bohaterem.
— Bajronowskim, czy jakim innym?
— Jakimś innym... — rzekł Piotr, patrząc mu głęboko w oczy. Generał wykonał zdecydowany ruch władczą dłonią, jakby miał zamiar wtrącić Piotra na jakieś dno mamertyńskie, lecz się powstrzymał. Widać było, że jeszcze coś ma do powiedzenia. Przeszedł się po pokoju i rzekł z namysłem:
— Jakże te rany?
— Goją się.
— A lekarz mi mówił, że nie tak znowu szybko wstaniesz. Nie tak szybko!
— Skoro trzeba będzie leżeć, cóż robić...
— Właśnie. A czy... tego...