Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
121

płynące ze ślicznych pól nad miasto zadymione. Była tam pewna samotna ławka, jakby zapomniana przez ludzi, jakby darowana przez Opatrzność, która przewidziała ich wielkie szczęście i tę w jego dziejach chwilę. Szli w głuchym parku sami jedni na górę, która była górą miłości, przez ciemniejący las, który się stał lasem świętym. Znaleźli na bulwarach pewną cukiereńkę, gdzie były najsmakowitsze, neapolitańskie lody, gdzie można było widzieć sławy literackie, oraz najszykowniejsze kokoty. Gdy zanosiła się kawiarniana muzyka, a wesoły i rozbawiony tłum przesuwał się nie tylko po chodniku ulicy, lecz i przez sale kawiarni, Tatjana stawała się przepiękna, jak sen, lecz zarazem niezrozumiała, jak sen. Twarz jej przenikał wyraz szczególniejszy, lubieżny, jakby na nią padał urok, zadany przez wykwintne kokoty z umalowanemi na karminowo ustami... Oczy jej płonęły, jak bezcenne brylanty, ruchy były podniecone, — niewiarogodne słowa padały z tych ust tak jeszcze skromnych, — myśli wyuzdane rodziły się z niczego, powstawały znikąd wśród spokojnych dotąd poglądów. Lubiła wtedy strzelać na wsze strony oczyma i zbierać ku sobie, jakby zgarniać na kupę spojrzenia wszystkich, nie wyłączając grajków kawiarnianych, — ażeby natychmiast z szalonym śmiechem ofiarować owe łupy w prezencie Piotrowi, — a zarazem nieznacznie, niepostrzeżenie, pod największym sekretem, w ekstazie miłości pochwycić tajnem podejściem jego rękę, wpić się w nią wargami na nienasyconą chwilę, z upojenia przymykając powieki.