Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
120

niosący gałązkę oliwną wszystkiemu, co oczy objąć mogły, co myśl mogła ogarnąć.
Najchętniej wszakże wymykali się za miasto małym stateczkiem — w górę rzeki do Charenton, albo z prądem cichej Sekwany do Saint-Cloud. Statek przebiegał między nawałą domów, sunął niepostrzeżenie pod mostami, dając możność napatrzenia się do syta pracy ludzkiej. Siedząc obok siebie, jak na dziwowisko spoglądali na czarnych ludzi, niby w tańcu cudacznym biegających około wind, potwornych gzygzaków, co jak znaki pytające z ulic miasta wykręcały się profilem ponad spracowaną rzeką, — na morza beczek, składy towarów, tworzące nowe wybrzeża, i na mrowie pracujące. Ale wydostawszy się z dymów i kurzów na błonia i między drzewa, chętnie zapominali o mieście. Szli, objąwszy się rękoma i duszami, w świat zieleni, kwiatów i traw. Otwierały się na ich przyjęcie tajne, wpółokrąg idące alejki, gdzie młode drzewa, nawisłe w sklepienia, zasłaniały od świata, ażeby można było na śmierć się zacałowywać w usta i w oczy.
Opar łagodny wstawał po deszczu w lesie Vincennes, sztuczny potok szumiał wśród kamieni, a łaskawa aleja wiodła dalej, wciąż dalej od świata i przechodniów, od odgłosu automobilów i poryku bicyklów. Rzecz dziwna — i w Saint-Cloud były podobnie uwodzicielskie aleje. Prastare, uśmiechnięte drzewa stały bez ruchu nad drogami zarośniętemi trawą, — pnie ich odbijały się w ciemnej wodzie basenów. Rumiana zorza pozłacała obłoczki,