Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
119

sta Paryża. Kiedyindziej wyruszyli na daleką wyprawę, aż na cmentarz Père-Lachaise. Błąkali się długo po wzgórzu śmierci, słuchając, jak szumią olbrzymie jego drzewa. Odczytywali na kamieniach napisy, wielkie imiona Francyi... Ciasnemi uliczkami wspinając się półkolem w górę wśród tego miasta zbudowanego z mogił, dotarli do grobowczyka Chopina. Napróżno Piotr mówił towarzyszce o tej sławie polskiej, o tym jedynym gońcu, który przyniósł światu najdokładniejszą i nigdy niezapomnianą wieść o piękności i nieszczęściu swej ziemi. Tatjana słuchała z litością, ponieważ on to jej mówił, zgadzała się z nim uczuciowo, bo tak chciał. Wkroczyli na najwyższe wzgórze. Objąwszy się w pół w tej samotni, gdzie nie było nikogo z żywych, a wokół spał niezliczony zastęp zgasłych, który — o, dziwne wrażenie! — zdawał się przez sen uśmiechać do ich miłości, — szeptali pod błogoustym szumem drzew o czarodziejstwie szczęścia bytu, który jest w nich, o dziecku jeszcze nie poczętem, które już ponad wszystko kochali. Wśród tego bezmiaru wielkości zgniłej, sławy strąconej, bogactwa pożartego przez robactwo nieśli uśmiech swój, bezmyślne swe szczęście, radość kwitnącej urody — najwyżej, skąd widać Paryż w dymach i mgłach. Usiadłszy tam, spoglądali na te dwa niezmierne w przestrzeni mrowiska — jedno martwe, drugie żyjące. Tam, kolumna Bastylii, — czegoś symbol, tam dalej na wzgórzu — Panteon. Uśmiech ich unosił się ponad temi znakami, jak gołąbek,