Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/451

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A któż ma wiedzieć jak nie wy? — pytano.
— Moi mili, na proroka mnie nie stawiajcie, niech Bóg broni. Prorok to tak jak bardzo stary połoniński pies. Widział niejedno, zawęszył coś, szczeknie raz i drugi i zatka się. A za to i od gazdy kijem dostanie i od chudoby kopytami w zęby. Gazda okłada, że za mało szczeka, a chudoba, że za dużo. Miarkujecie?
Dowiadywali się przecie:
— A co inni mówią? Co w gazetach, w kalendarzu, na instrumentach?
— No tak, wszędzie piszą jednakowo, i instrumenta tak samo pokazują: pogoda. Jak gdyby zmowa, a może zmówili się na nieprawdę? Bywa i tak.
— Ależ wy sami jedziecie przecie na górę? Widać, że wiosna.
— Stary co innego, chwyta co jest, nie grymasi. A czyż wy nie macie czegoś lepszego do roboty?
— Znalazłoby się, ale do wiosnowania ciągnie, zasiewać, sadzić...
— No to widzicie. Tak samo mnie ciągnie na górę, a co będzie z tego, jeden Bóg wie.
Ksiądz upewniał się jeszcze ze znawstwem:
— A żabią robotę zabrały wody czy nie?
— Nie, trwa na miejscu. Ale cóż to za wody w tym roku, przejść można rzekę po kamieniach.
— No to macie proroctwo: ryzykować! Czyż dla wiosny nie warto?
— Warto — godzili się — ale cóż to za wiosna, ni wiaterka ni trawki, stara jakaś.
— Odmłodzić — zachęcał wesoło ksiądz.
Jechał dalej witając się wszędzie, uważając by przy dużej ilości ludzi przez nieuwagę nie pomieszać nazwisk z przezwiskami. A przecie wstawiał także poufale przezwiska byle nieszkodliwe. Spotykani wysypywali przed nim nowiny i, czy chciał czy nie chciał, plotki także.
Nad stromym brzegiem Czeremoszu, na Słupejce tuż przy drodze, tam gdzie teraz dwuramienny krzyż, stała ławeczka. Zaledwie ksiądz usiadł by odpocząć, zjawili się dwaj muzykanci, cymbalista i skrzypek, a za nimi kulał swą skróconą nogą Petrusio Drahyria, przezwany Myłenkij. Przywitali się ceremonialnie i niezwłocznie Petrusio zaśpiewał nową pieśń na nutę plesu: