Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/441

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kilkakrotnie i to cierpliwie i pracowicie musiał ściskać popręg, bo Pstrąg i tak gruby, nadymał brzuch jak miech do granic możliwości, popręg rozluźniał się i siodło zsuwało się. Lecz Wasyl rozpalając się i grożąc Pstrągowi kułakiem, wsparł nogę o brzuch i szarpnął popręg, aż ten warknął na kółkach. Nie tylko pokonał brzuch konia lecz prędko założył napierśne rzemienie i podogonie, na to aby siodło nie zsunęło się na jakiejś stromiźnie. Pstrąg był tak ściśnięty i zniewolony, że spadła zeń drzemka. Przypomniał sobie, że jest górskim koniem i w bezsilnej złości zrywał się do buntu, to stając dęba, to wierzgając. Wasyl trzymał go krótko i bez trudu pomógł księdzu wsiąść na konia. Potem znów biegał to do mieszkania po rzeczy, to błyskał żurawiem przenikliwego spojrzenia, kłując krogulczym nosem, to znów zagadywał krążąc od człowieka do człowieka, jakby pospiesznie wiązał i tkał i jakby usiłował wydziergać ze zbitego milczenia jakiś jaśniejszy uśmiech. Nie mógł nic wykrzesać, przeto dla użytku wszystkich sypał żart za żartem. Zaczepiał także zwierzęta, przewracał świętego kota, podnosił psa za ogon, klepał Pstrąga po kłębach ze śmiechem i niby to po koleżeńsku lecz wcale dotkliwie. Pstrąg raz pokazywał mu zęby a raz wierzgał, ale nie zdołał dosięgnąć chyżego Wasyla. Nikt inny poza tym nie zwracał nań uwagi, także ksiądz nie oglądał się ku niemu. Z zadumy mruknął: „Daj Boże“ i ruszył w dół ku stromemu zjazdowi. Wasyl nie puszczając z rąk konia pożegnał się z każdym z osobna z należną uwagą. Zaledwie zjechali, księdzowa chwyciła się za głowę i pobiegła do domu. Słyszano, jak powtarzała sobie głucho: „Masz, masz teraz.“
Wasyl nie odstępował księdza. Bo choć ksiądz jaskółką wyrywał się ku wierchom, Pstrąg wcale nie miał ochoty do wiosny bez trawy. Byle jaki znawca końskiego wyrazu odgadłby, że Pstrąg opiera się podróży księdza jeszcze bardziej niż cała plebania. Gdy wszystkie skoki i wierzgania zawiodły, uspokoił się pozornie, lecz łypał raz na prawo raz na lewo oczyma, czyhając na chwilę stosowną, by zawrócić do stajni. Przecie jako swobodny górski koń szedł bez wędzidła, i ksiądz wcale nie zachęcał go kijem, a tym mniej Wasyl nie śmiał okładać duchownego konia. Trzymając go ściśle za uzdę perswadował mu raczej czule niż karcąco: „Ach ty kosmatku! Ty mysiołapciu zardzewiała! Taki z ciebie parafialny koń? Wstydź się!“ Z kolei, by uprzedzić fochy i wierzgania i zmęczyć dostatecznie konia, Wasyl pociągnął go mocno, biegnąc przed