Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wszystko dobrze, gazdo, ksiądz i doktor i ołtarze i cmentarze, a tym mołodyczkom i dziewuszkom także należałyby się jakieś świece, albo coś takiego. A cóż im daliście?
Tanasij zaśmiał się smętnie.
— Człowiecze, mołodyczki z nieba, ze snu bożego, im potrzebne moje świece?
Poperecznyk chciał jeszcze drażnić czy weselić, zwrócił się do Duwyda:
— A cóż wy, panie Duwyd na to, jakie zmartwienia mają te proste goje, niepiśmienni?
Duwyd ocknął się z drzemki, spojrzał kwaśno wzgardliwie na Nykołę.
— Czego czepiacie się, Nykoło? Jak Żyd to zaraz huzia na niego. Ja nic nie mówię, to nie moje mówienie.
Dodał po chwili:
— Ja jedno mówię w oczy i poza oczy: Tanasij porządny, o jedną deskę się pokłóci, a kiedy trzeba ratować, wyciągnie tysiączkę. To każdy wie.
— To każdy wie — powtórzył rozbrojony Poperecznyk.
Duwyd rozognił się nagle:
— Co znaczy porządny? Ja wiem, że on jest taki, jak był mój tatuńcio! Boga się boi, nie ludzi. Jego warto w rękę pocałować, choćby jeszcze więcej dopiekał. A co on wciąż wygaduje? Ja się boję tamtędy zaglądać, boję się zarazy. Umierać? W dodatku nie umrzeć, a przed śmiercią wciąż zaglądać do śmierci? Spowiedź? — niech to woda zabierze.