Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cze, czy nie oszukiwałem, czy zasadzki nie zastawiałem na bliźnich. Odpowiedziałem mu: „Chyba abym sam tego nie wiedział, ale abym ja pułapkę na człowieka zakładał, ja Urszega, gazdowskie dziecko z pierwowieku, tobym chyba do wodyci świętej, do najmniejszej kryniczki zaglądnąć nie śmiał, bobym wszędzie oszukańca zobaczył.“ — „Widzisz? — rewknie ksiądz — korzeń pychy głębiej korzeni się niż najstarsza śliwa. Człowiekiem bądź, nie jakimś Urszegą!“ Tak mnie pouczał. Może słusznie? Nie oszukiwałem, bo nie potrzebowałem i pewnie ze wstydu, ja dość chytry, to i drugi także, odkryje mnie, po co mi wstydu? Łajdacki wstyd, a nie abym ludzi miłował! Tak, koniec końców, pokojnik na wszystkie grzechy nakichał, a o pychę strasznie mnie termosił. Co mu jeszcze gdakałem, że główny grzech święto Boże obrażać, słuchać nie chciał. Ja swoje, on swoje, a siły już nie miałem. I żałował mnie i przebaczył, i ja już wolny.
Tymczasem dzieci jeszcze z Kosowa doktora przywiozły. Nocą przez Bukowiec wertepami, pewnie przy pochodniach. Tamtędy i we dnie kark złamać najłatwiej i już dla biednego doktora nie ma doktora, żaden instrument mu nie pomoże. Doktor brodaty, to pamiętam, ze szczypcami, z nożami ostrymi, a oczy jeszcze miał ostrzejsze. Kręcił się koło mnie, do gardła pchał instrument, a do brzucha zapchał długą rurkę skórzaną, aż bulgotało. Cały dech mi z brzucha wyciągnął. Ja pomiętoszony jak tamtegoroczna paproć, ledwie oczy otwieram, niech męczy! I tak wiem, że kiedy doktor, to śmierć. To jeszcze nic, a oczyma mnie najzawzięciej kłuł i szarpał. Takich oczu jeszcze nie zaznałem. Choćby raz spojrzał po ludzku! Rozśrubował mnie, jak stelmach stary wóz. Rozćwiartował mnie jak rzeźnik świnię: głowę osobno, wątrobę osobno — same flaki. W nocy koniec. To widoczne. Strach na mnie wali czarną ławą. Widma, zmory. Przychodzi trzydzieści doktorów i trzydzieści śmierci, wszystkie sine, gołe, bezwstydne. Pomyślcie! trzydzieści doktorów i trzydzieści śmierci! coraz bliżej, nagonka na mnie, uciec nie ma dokąd. Hospody Jezusie miły! krzyknąłem. I była łaska, bo cóż ja widzę? Doktory jeden po drugim brody zdejmują — tak jak nam dziś Petrycio pokazał — zdejmują spodnie, zrzucają pańskie szmatki, przemieniają się i już nie doktory to, tylko mołodycie w chustkach kraśnych i trzydzieści śmierci tak samo, goliznę siną okrywają, na głowie włosy zaplatają, przemieniają się i jest trzydzieści dziewcząt. Trzydzieście mołodyć i trzydzieści dziewuch — sa-