Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w największe mrozy jak zastawy wiosenne na Riabyńcu. Inne pędy krzewiły się zapamiętale choć tajemnie, na podobieństwo korzenia śliwy, lub trwały nienaruszenie, jak niespożyty korzeń cisu, dawno zrębanego. A któż mógł naprawdę powiedzieć dokładnie, czy i kiedy diak odczytywał listy z Nieba? Czy naprawdę ogłaszał ostrzeżenia z czyśćca i wtajemniczał w jęki z zaświata? Któż oprócz plotkarzy lekkomyślnych, nie znających okoliczności, ani nie ważących brzemion, które przekoziołkowują równowagę duszy, mógł rozgłaszać, że diak za ciężkie pieniądze ludziom nieświadomym pisma, pisuje listy do Nieba?!
Siedząc u czoła stołu nieruchomy, znużony światłem czy gorącem werandy, raczej rozmarzony czy znudzony niż surowy, nie patrzał na nikogo. Odpowiadał na nieśmiałe pytania swych wyznawców mimochodem, skąpo, z nieobecnym półuśmiechem. Obok niego siedziała w milczeniu wpatrzona weń, córka Tanasija Anna, wysoka, sucha, zacięta czy poważna, ubrana ciemno, bez żadnych szczegółów huculskiej jaskrawości. Z drugiej strony jej mąż, zażywny gazda, czerwony, niski, baryłkowaty, zadowolony z siebie brat cerkiewny, równomiernie a często kiwał głową, przytakując milczeniu diaka, jakby zgadywał jego myśli. Nieco dalej od tego centrum stołu gwar wzmagał się czasem odrobinę, ucichał wszakże natychmiast, ilekroć diak zwrócił oczy ku stołowi, skinął głową lub ręką.
Z tym wszystkim, dzięki niewidzialnemu blaskowi znad szarego surduta, pstrokate postacie umieszczone w bazarze za szkłem wyzwalały się z ciężaru ciał, z niesamowitego purimu strojów, z wyzywającej śmieszności. Tęczowe rzuty promieni słonecznych, złamanych i rozwidlonych na werandzie, sprowadziły na głowy siedzących złoto-niebieskie aureole. Zjawiały się nagle, drgały cicho, znikały, lecz nie spadały, wracały nieustannie. We wszystkich postaciach promienie podziwu, zaufania czy tylko onieśmielonej pokory, czerpały moc, aż do rozpalenia, z milczenia starego surduta i szarej twarzy. Bazar figurynek prześwietlił się w widowisko garstki bogumiłych. Szklane obrazy z grażdy, kurczęta boże ze strychu niebiańskiego zeszły na ziemię do bazaru, nie tylko na pokaz, lecz także dla zaświadczenia mocy światła, co dźwiga kamienie i przetapia także śmieszność ludzką, wyrywa ją z łusek pokracznych. Rozprasza w blaski jak maszkary wyzwolone z pajęczyn świecznika.
Tanasij przyglądał się przez szklanne ściany niezdecydowa-