po dobremu chciała mnie złapać. Z daleka potem tak słodziutko zawodzi, kołysze mnie Bida: „Luli-luli — luli-luli — spać dziecino, spać —“
Byłem sam, ale nie sam. Słowa przemowne, słowa pierwowieczne miałem w głowie. A jakie? To już nie dla dzisiejszego gadania.. Niech Bida szydzi ze mnie, niech zawodzi słodko, nic nie dbam o to. Głośno modlę się i wyklinam głośno. A Bida jeszcze na inne sposoby się weźmie. Z daleka, z wierchu — przysiągłbym że prawda — słyszę głos matki: „Andrijku — Andrijjj...“ A ja swoje mówię i powtarzam słowa. Przystępu do mnie nie ma. Patrzę, a tu między gałęziami w śniegu coś szeleści. Ptak? — kania. Przebija się przez śnieg, ku mnie podleci, skrzydłem na mnie przyjaźnie machnie. Niech mnie Bóg skarze, jeśli to nieprawda. Oczy miała świecące, ostre trochę, ale mądre. Skrzeczy coś i nawet szepce bardzo cicho: „Andrijku! niech cię Bóg broni abyś nie zasnął. To sługi biesowe tak cię kuszą.“ — „A cóż zrobić, ptacho boża?“ — pytam. — „Ocknij się, do kupy się zbierz, gałęzi nazbieraj co suchszych, watrę zrób tam całkiem w jamie. Przesiedzimy przez noc.“ I tak zrobiłem. Przy watrze grzaliśmy się i ja i ptak. Co tam sobie mówiliśmy, to już mówiliśmy. A te sługi biesowe, większe i mniejsze czortyki nie miały do nas dostępu. Tam przebyliśmy tę noc ciężką. Nad ranem uspokoiła się zamieć. My z ptachą zagrzebani razem w śniegu. Próbuję tedy wybrnąć, wysilam się nad siły, tędy i owędy. Ani mowy! I jeszcze gorzej, dużo gorzej niż z wieczora. Chybabyś skrzydła miał. Myślę sobie: poszli ludziska na święta, nikogo w lesie już nie ma, oho! będę tu świętował na wieki. Już jasno było, biało, miękko, cichutko, a drzemka taka słodka oplata mnie. Niech! Co zadrzemię, ptacha dziobnie mnie leciutko i szepnie: „Broń cię Boże, nie śpij Andrijku!“ I tak kilka razy. Jakoś nagle w tej drzemocie coś słyszę gdzieś tam w dole, stukanie jakieś czy co? Nie. Przysłyszało mi się. I znowu stuka coś... Ale skąd? To wiatr o gałęzie stuka. Ale potem słyszę daleko w dole głos słabiutki: „Kiebyła koza...“ — Hospody! to Kamio o tej dziewczynie swojej po italiańsku śpiewa. Zacząłem wołać do niego i śpiewać, a on do mnie. Czekałem sporo czasu, zanim przyszedł. I piłę miał ze sobą i łopatę do śniegu. Pracujemy cały dzień. On poprzez gałęzie, poprzez gęstwiny miny swoje do mnie robi. I palcem mi grozi. Puka w czoło, niby: gdzie rozum? Przerąbaliśmy, przepiłowaliśmy splątane gałęzie i przekopaliśmy przejście. Ptacha czekała aż przybliżył się Kamio. Powia-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/52
Wygląd
Ta strona została skorygowana.