Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/505

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pieczeństwo i byt musi mieć w sobie powagę, pewność decyzji, a zarazem troskliwość i pobłażliwość ojca?
O każdym człowieku, który z nim wspólnie albo u niego pracował, który z nim sąsiadował, pamiętał pan Stanisław, interesował się jego losem. Zajmowały go sprawy domowe tych ludzi, ich zdrowie, ich rodzina, dzieci, krowy, owce, pastwiska — nawet ich moralność.
Równy, pełen rezerwy, niezbyt rozmowny, ożywiał się zawsze w tych wypadkach, kiedy jakaś zamierzona opieka wymagała jego uwagi. Pani domu była żywa, impulsywna, chyża, krytyczna, a przy tym przyjacielska i szczodra. Wiedziała o wszystkim, wszędzie potrafiła wkroczyć, choć nigdy się nie śpieszyła, nie gorączkowała. Z biegiem lat dozór prac przechodził coraz bardziej w jej ręce. Kierując gospodarstwem, nieraz potrafiła krzyknąć głosem mocnym, niskim, niby to ostro, ale w tonie rozkazu czy nagany słychać było, że nigdy nie przejmowała się — w specyficznie kpiącym, umyślnym patosie otwarta była zawsze furtka humoru, pojednania, przebaczenia.
Każdy kto był kiedykolwiek we dworze, podziwiał ciepło i suchość jego wnętrza. Nawet zimą, w największe mrozy ani zawieje śnieżne, w domu mieszkalnym nie było zimno nikomu. A czasem taka luta zima bywała, że stare drzewa uginały się, a ich gałęzie pękały, młode zaś drzewka łamały się od śniegu, a nawet od szronu. Wierchami gnały i wirowały huraganowe śnieżyce, zamiecie czartowskie, piekielne tak hulały, że nocą nikt nie odważył się wyjść nieco dalej od chaty, bo śmierć pewna. Tymczasem we dworze nie odczuwano zimy. Nikt nie zamierzał, ani nie miał przyczyny oszczędzać opał, ale opału nie wychodziło zbyt dużo. Gdy kilka smolastych polanek smerekowych wrzucono do pieca, gdy zaczęło trzaskać w piecu, grać i śpiewać w kominie, piec już w krótkim czasie tryskał ciepłem hojnie, rozsiewał je uprzejmie. A gdy się tak przeszło przez wszystkie pokoje, każdy piec inaczej sobie śpiewał, gawędził i mruczał. I pachniał każdy inaczej i grzał jakoś inaczej. Kiedy już tak dobrze rozgrzały się piece, chociaż mróz chwytał szponami Wierchowinę — mróz nie byle jaki, huculski drapieżnik, niebieskooki, srebrnowłosy watażko stary, piękny, dziarski a groźny — we dnie nieraz na oścież otwierano drzwi od ganku. Błękitno-srebrny chłód nalotem opryszkowskim wdzierał się do pokoi, a z sionek jak źródło buchało ciepło niewyczerpane, serdeczne. Opierało się zwycięsko mro-