Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/498

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wicher połoniński porywa krople rosy. Z komór wiało pustką i nocą. —
W kotłach i kominkach skalnych zbierali ziele wszelakie, kopali zmyjewonę, o dzierganych ząbkowatych liściach i korzeniu miotełkowatym. Jeszcze wyżej wykopywali wraz z korzeniem niesamowitą dziendziorę, o długim, nagim, sękatym korzeniu, długich liściach cętkowanych, wszystko razem długości ramienia ludzkiego. Już na połoninie czarnohorskiej zrywali mech, wyglądający jak biały płomyk, tak zwany hrań, z którego niegdyś w czasie głodu w górach przyrządzano delikatną kaszkę. Wszystko to były środki na żołądek. Dziedzicowi, który od młodych lat cierpiał na wrzody i rany w żołądku, pomagała szczególnie ta kaszka z „hrani“. Prócz tego kopali także buczinysz, wonny korzeń, dobry środek w razie wstrząśnienia ciała i bólu głowy.
Dziedzic uważał, że będzie dość. — Nie trzeba naruszać tych ziół, wyrywać z ich gazdostwa. Może każde każdemu przydatne. —
Zatem Iwanko pokazywał mu różne zioła, nie wykopując ich: skusiwnyk, leczący od skusy (nerwowych konwulsyj u dzieci), dalej odełen, wiwsyk, oliwnyk, wreszcie dziwne, niebezpieczne ziele budykrowcia, podniecające rzekomo siłę męską, najzupełniej niepotrzebne dla zdrowych młodzieńców górskich, ale nęcące takich, co nie chcą się rozstawać z tym zdrowiem. Nad ziołami, znikającymi pod zwyczajnym okiem ludzkim, Iwanko nie miał mocy. Wiedział jednak i opowiadał o nich. Całe dni tak spędzali wśród skał.
Gdy wreszcie ostrożniutko, krok za krokiem zeszli niżej, dostawali się niespodzianie do ogrodu rajskiego. Rozległe przestrzenie czarnohorskiego kotła, zamkniętego w sobie, odciętego od reszty świata były różowe, pokryte bezkreśnie pleniącymi się kwiatami omygi (różanecznika). Nad głowami mieli skały i chmury, a naokoło wszędzie różowe kwiaty.
Gdy ściemniło się, wracali do koliby. Czasem słuchali grania długiej fłojery. Lubowali się, gdy który pastuch potrafił jeszcze zagrać tę dziwną prastarą, to dudniącą, to rozpryskującą się jak woda na skałach, nutę Doboszową. Wędząc się w dymie jałowca i kosodrzewiny, po raz pierwszy wtedy dziedzic nasłuchał się starych opowieści o ludziach lasowych, opowieści, co wypłynęły z dymu i tonęły w nim. Odtąd miał dla nich coraz czujniejsze ucho.
Przez cały czas Iwanko Matarżuk usłużny, troskliwy, uprzej-