Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/389

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie w tym rzecz — i co tam rozumie ten panicz. — Ale to za dużo trochę straszyć ludzi swobodnych w ten sposób. Prawda, za stareńki dziad ten, aby go parę razy podrzucić do nieba na płótnie. I poczciwina serdeczny! Za to można by się zeń setnie pośmiać. A tu rozsypał swoje straszydła i sczezł.
Rzeczywiście nie można było odnaleźć Drondieka. Schował się gdzieś, nawet pan Władysław nie mógł go odszukać.
Wesele wrzało dalej.
Dopiero po północy, gdy Kosarze wypłynęli wysoko na niebo, zjawił się Drondiek w waterniku suszarni, w górnym sadzie śliwowym. Opodal pawilon taneczny huczał. Noc była chłodna, ale w waterniku było bardzo ciepło. Drondiek grzał się nad watrą.
Od dawna chodziły o samym Drondieku wieści, że i on był także kiedyś w kraju Syrojidów, ale że to zataja. Dawniej jeszcze kiedyś za młodu, gdy wracał z wojny jakiejś — tak mówiono — skorciło go i zabrnął w biedę. Nie mając innych mocy szczególnych w sobie, zwyczajną huculską chytrością wymknął się stamtąd. Po prostu upiekł tego Syrojida, który miał go ugotować i uciekł...
Chociaż nie bardzo prawdopodobne, by taka wieść wyszła od samego Drondieka, ludzie zwracali się doń tak jakby tam był, a on odpowiadał jak człowiek dokładnie obyty i obznajomiony.
Drondiek siedział w waterniku nad watrą na słupie berfeły i grzał się. Machał rzęsami, otwierał oczy i znów zamykał jak sowa. Z watry szedł kłębami biały dym, zaciągał i chłonął dymy fajek, kręcił się, rozsnuwał po waterniku i leniwie wychodził przez podniesienie dachu. Na dworze chłodniało, jeden za drugim wślizgiwali się ludzie do waternika. Co chwila otwierano drzwi, a dym nagle zawracał od poddasza i wypływał przez drzwi. Ciągle upominano kogoś by zamykał drzwi, to znów by otworzył, bo zbyt dymno. Nowi przychodnie wchodzili na palcach, po cichu, aby nie przeszkadzać. Ten i ów podsycał watrę. Waternik wypełnił się szczelnie. Wciąż dochodziła odległa wrzawa wesela.
Dobrze było w tym dymie. Watra usypiała niejednego, a wszystkich ogrzewała, tuliła. To, co złe, gdzieś tam dawno było albo bardzo daleko. Można było słuchać strasznych gadek aż do rana. Każdy czuł się bezpieczny, nie zagrożony, w swoim kraju, wśród pobratymów. I urodzaj był piękny